Skip to content
Leśne Opowiadania Wojciecha.
Kresy Wschodnie, cz. 1. Zima.
Był zagubiony wędrowiec w Puszczy Knyszyńskiej, który przyjechał “tylko” na jagody. Było spotkanie małżonki Starego Wojciecha z puszczańskim niedźwiedziem. W końcu, był też sam Stary Wojciech, pożegnanie oraz czas rozstania. Na dokładkę, Starego Wojciecha nawiedził diabeł Rokita. To jednak nie koniec leśnych opowiadań Wojciecha.
W nowym cyklu zatytułowanym “Kresy Wschodnie”, Wojciech opowiada nam o latach swojego dzieciństwa. O codziennym życiu na Kresach Wschodnich. O zimie i trudach odśnieżania, ogrzewania i chodzenia po wodę. Wreszcie – o śnieżnych zabawach, a także o zimowej wyprawie do leśniczego po drewno.
Czasy nie tak dawne, a jakże inne. Dzieciaki bez lawiny zabawek i tsunami elektroniki, pomagały na co dzień we wszelkich pracach (niekiedy ciężkich), bez narzekania i ciągłego roszczenia wobec całego świata z uwagi na status “pępków świata”. Frajdą była jazda na sankach, pieczenie kiełbasy i ziemniaków w żarze ogniska podczas siarczystego mrozu. Jadło swojskie smakowało wybornie. Wyprawa do lasu była czymś wyjątkowym i oczekiwanym, tak, jak dzisiaj oczekiwane są kiepskie przeceny kiepskich produktów w galeriach handlowych… Czasy minęły, ale pamięć i opowiadanie o nich zostały…
01 stycznia Roku Pańskiego 19… Jeszcze trwa głucha, zimowa mroźna noc, a już babcia ogłasza wszem i wobec pobudkę. Godzina około 6 rano, ledwie otworzyłem oczy, a tu pada komenda: „Wojtas schodzisz po wodę” (pisownia oryginalna). A niech to! Klnę w duchu, ubierając się pośpiesznie. Pośpiech wzmaga jeszcze temperatura w domu. W nocy wygasł piec. Dorośli, rozgrzani świętowaniem Nowego Roku, jakoś zapomnieli o przyniesieniu większego zapasu opału a dla nas nieletnich, obsługa pieca była zakazana.
Wkładam kurtkę, filcowe buty i idę po wodę do studni. Po drodze sprawdzam jeszcze temperaturę. Jest -22 ºC, to nie tak źle, bo zdarzało się, wprawdzie rzadko, ale i -30. Do studni nie jest daleko, może z pięćdziesiąt metrów, ale…. Co innego przejść tę odległość w lecie, a co innego po oblodzonym chodniku. Na dokładkę do studni trzeba było wejść po bodajże trzech, czy czterech kamiennych stopniach, również często oblodzonych. Fakt, staraliśmy się z sąsiadami je posypywać popiołem, ale wiadomo, spadł śnieg, czy ktoś tam zapomniał posypać i lodowisko gotowe.
Niejeden też wywinął orła na tych stopniach tłukąc się dotkliwie, a i jeszcze zażywając na mrozie kąpieli w świeżej, studziennej i lodowatej wodzie, która wylała się z wiader. Uważając, nabieram szybko dwa wiadra wody, zastanawiając się, jakim cudem ona nie zamarznie? I biegiem do domu. Niestety wszyscy są chorzy po Sylwestrze, także czeka mnie kolejny kurs do chlewika po węgiel i drewno. Na szczęście jest pogodnie, bo nie raz trzeba było odgarniać świeżo spadły śnieg.
Lecę więc szybko za dom, nabieram węgiel, biorę kilka sosnowych polan na podpałkę i szybko z powrotem. Babcia bierze się za rozpalanie pod płytą kuchenną, a przywołany perswazją babci dziadek, do rozpalania w piecu. Trochę to trwa, ale pomału robi się w domu ciepło. Zagrzana na płycie węglowej woda umożliwia poranną toaletę. Babcia nas pogania, bo nie zdążymy do kościoła. Jeszcze tylko śniadanie – pyszna zupa mleczna – owsianka, do tego pajda chleba z masłem i kawa zbożowa z mlekiem. Z tym, że to było prawdziwe mleko kupowane od gospodyni bezpośrednio po udoju, a nie te dzisiejsze dostępne w handlu. Będę zresztą jeszcze o nim wspominał.
Jeszcze szybka kontrola stroju i wymarsz na Mszę Świętą odprawianą o godzinie 8:00. Od tego niestety, nie było odwołania, chociaż najchętniej, razem z bratem, chcielibyśmy się wymigać. No trudno, w końcu to tylko godzina i cały pozostały dzień był dla nas jako, że to było święto. Po Mszy Świętej spotykaliśmy rówieśników i od razu snuliśmy plany co do spędzenia tego dnia. Ponieważ była niezła pogoda, chociaż trzymał silny mróz, komisyjnie ustaliliśmy wyjście na Lisią Górę na sanki połączone z ogniskiem i pieczeniem kartofli.
Zbiórka za godzinę, czyli nie było zbyt dużo czasu. Trzeba było przygotować odpowiednie ziemniaki do pieczenia, poprosić o kawałek świątecznej kiełbasy i pajdę chleba i już trzeba gonić na zbiórkę. Całą gromadką ruszyliśmy w kierunku Lisiej Góry. Nie, nie szukajcie na mapach. To tylko lokalna nazwa górki, pozostałej po przejściu moreny czołowej przy ostatnim zlodowaceniu. Nie wiem ile to było lat temu? 10 tysięcy? Może więcej? Może nie tyle pojedynczej górki, co kilku wzniesień porosłych z rzadka sosną samosiejką.
Nie był to jeszcze oczywiście zwarty kompleks leśny, zaczynającej się nieco dalej Puszczy Knyszyńskiej, ot po prostu kępa drzew. W lecie odbywały się tam wyścigi rowerowe, zimą natomiast saneczkowe. Oprócz oczywiście tradycyjnych ognisk. Te były rozpalane na Harcerskiej Polanie, będącej częścią Lisiej Góry. Idziemy więc wesoło przez zaśnieżone ulice miasteczka. Pozdrawiamy sąsiadów. Nie jest to daleko. Z rynku, który był miejscem zbiórki, może pół godzinki marszu i to niezbyt szybkim tempem. Nie wszyscy mieli sanki. To żaden problem. Szybko następuje podział na dwie grupy.
Jedna zajmuje się rozpalaniem ognia, druga jeździ. Trafiliśmy z bratem do tej pierwszej. Zapobiegliwie rąbnęliśmy dziadkowi kilka polan suchego drzewa na podpałkę. Zgromadzenie opału nie stanowi dla nas większego problemu pomimo tego, że śnieg w nieprzetartych miejscach sięga nam do pasa. Nałamanych konarów leży dość. I znowu mamy podział, jedni znoszą gałęzie inni rąbią je na mniejsze kawałki. Po około godzinie zmieniamy się. Idziemy poszaleć na sankach, a nasi koledzy i koleżanki zajmą się ogniskiem. Wiadomo, ogień nie może być zbyt duży, ale do upieczenia kartofli potrzeba dużo żaru.
Nareszcie zbieramy się wokół ognia i na początek pieczemy kiełbaski. Ech porządną, swojską kiełbasę, nie tą ze sklepu, kupowaną dzisiaj i nadziewaną nie wiem czym. Doczekać się nie możemy, bo każdy zgłodniał podczas ruchu na świeżym powietrzu. Nie wiem, czy ktoś z Was próbował takiej kiełbasy, a na dokładkę doprawioną głodem i właśnie wspomnianą aktywnością na dworze. Niebo w gębie! Sanki służyły nam za siedzenie. I następował chyba kulminacyjny punkt uroczystości. Dokładaliśmy do ognia większy zapas opału, czekaliśmy, aż się przepali, a w rozgrzebany żar układaliśmy ziemniaki.
Tu już nie był konieczny dozór. Dlatego szliśmy wszyscy zjeżdżać, zrobić bitwę na śnieżki i co tam kto potrafił wymyślić. Kiedy ziemniaki były już ładnie upieczone, zbieraliśmy się raz jeszcze wokół ogniska. Wyciągaliśmy kartofle z żaru. Dzieliliśmy je między siebie, nie zapominając o tym, żeby zabrać kilka babci i dziadkowi. Zajadaliśmy sobie piekuski snując fantastyczne opowieści. Co tylko komu przyszło do głowy. Wcielaliśmy się w dzielnych partyzantów walczących o wolną Polskę. Myśliwych odpoczywających po udanym polowaniu, naukowców będących na wyprawie polarnej (to w wersji zimowej). Bywało, że ktoś opowiadał przeczytaną książkę.
Króciutki, zimowy dzień zaczął się kończyć i musieliśmy wracać do domu. Niestety na mnie i na kolegę wypadł tego razu dyżur w ostatniej pracy. Trzeba było podejść do najbliższej studni i przynieść wody do starannego zagaszenia pozostałości po ognisku. Tym razem załatwiamy temat szybko dzięki uprzejmości kolegi, który użyczył nam sanek. Resztki zasypujemy – jeszcze dla pewności – grubo śniegiem i wracamy do domu. Wchodziliśmy często przemoczeni od tych naszych zabaw na śniegu, ale nie pamiętam ażeby ktoś zachorował. Babcia, niezwłocznie wydała komendę o przebieraniu się, no i żeby mi się nie nudziło, musiałem iść ponownie po wodę (przynajmniej było to z głowy z rana).
A i jeszcze dziadek, też nie chciał być gorszy i posłał mnie do chlewika po opał, żeby nie trzeba było chodzić rano bo to i mróz, itd. Biorę więc węglarkę, wiaderko i udaję się za dom. Wychodząc, zwracam uwagę na zmianę. Rano powietrze było bardzo ostre i mroźne, tymczasem mróz jakby łagodniał, gwiazdy tak pięknie świecące na niebie zniknęły. Doskonale wiedziałem co to oznacza. Nic innego, tylko nieuchronną odwilż, gdzie mróz był może i niewielki, natomiast dawały w kość mocne opady śniegu, a jeśli jeszcze doszedł do tego silny wiatr to mieliśmy elegancką zamieć śnieżną i wszelkie przyjemności z tym związane.
W szczególności z odśnieżeniem podwórka, chociaż aby dojść po opał, no i do domku z serduszkiem oraz z powrotem, a także odśnieżanie chodnika i połowy ulicy. I niestety moje obawy zaczynają się potwierdzać. Już zaczyna wiać wiatr i padać śnieg. No trudno, wspólnymi siłami chyba damy radę. Nabieram szybko węgiel, ładuję kilka polan, przy okazji „rozdrabniam” przy pomocy siekiery jedno polano na drobne i szybko do domu bo zimno. Przez ten czas, babcia przygotowała kolację. Pyszny twarożek z sera swojego wyrobu i kawę z mlekiem. Na deser dostajemy po butelce naszego ulubionego kwasu chlebowego. Ten napój też babcia wyrabia sama. Teraz trzeba było zagrzać wodę na wieczorną toaletę i czas…spać.
Rano, pomimo, że to wolna sobota nie będzie taryfy ulgowej. Z tym, że przed spaniem bardzo lubiłem poczytać książkę, ale kiedy dziadek zarządził zgaszenie światła, nie było odwołania. Na szczęście, bodajże gdzieś na strychu, udało mi się wygrzebać starą lampkę nocną, którą sąsiad, który był elektrykiem, doprowadził do stanu używalności. Mogłem więc czytać do woli, no prawie.
Jak wspominałem, w dni powszednie, musiałem wstawać około piątej rano i lecieć biegiem do „Murowanki” jak nazywaliśmy sklep spożywczy po chleb i czasami coś tam jeszcze. Zrywam się więc z łóżka, myślę co za oknami tak biało, w końcu powinna być noc? Podchodzę bliżej i już znam przyczynę. Sypie śnieg a jeszcze do tego wieje wietrzysko. Niestety, żadna pogoda nie zwalnia z zakupów. Ubieram się szybko i próbuję wyjść. Kurczę, schody są zawalone śniegiem, że nie można otworzyć drzwi, o podwórku i chodniku nie ma nawet co mówić. Wiem, ile wysiłku trzeba będzie włożyć w odśnieżenie. Ale to później.
Teraz prawie biegnę do sklepu, żeby ludzie nie wykupili chleba. Śnieg sięga kolan, na szczęście nie jest to daleko. Słucham, stojąc w kolejce, co tam ludzie plotkują o pogodzie. Podobno nadszedł nad Polskę jakichś cyklon, niż zokludowany czy coś. Nie wiem, w każdym razie strasznie się tym przejąłem. W końcu miałem 12 lat. Dzisiaj sam się z tego śmieję. Zresztą, wiejskie baby podejrzewam, że same nie wiedziały o czym mówią. Ale chociaż te opowieści skracały czas stania w kolejce. Nareszcie. Płacę za dwa okrągłe, pachnące, jeszcze ciepłe bochenki chleba. Każdy ważył 2 kilogramy, dzisiaj już trudno takie spotkać i szybko z powrotem do domu.
Z tym szybko to już była gorsza sprawa. Śnieg na ulicy sięgał już wyżej kolan, do tego ciągle gęsto padał i jeszcze wietrzysko. Brrrrr. Brnę przez zamieć po pas w śniegu, aby tylko jak najszybciej wrócić do domu. Kiedy wreszcie wkraczam do sieni, wyglądam bardziej jak yeti niż jak chłopak. Aż się babcia nade mną ulitowała. Niestety, dziadek nie był aż tak wyrozumiały. Nawet nie miałem czasu porządnie się zagrzać, a już padła komenda o odśnieżaniu. Podwórko jest zawiane śniegiem, nie wspomnę już o chodniku i drodze do ogródka, gdzie mieści się domek z serduszkiem. Tak więc łopaty w garść i do roboty. Ale gdzie tam. To jest praca typowo syzyfowa. Ledwie skończymy z jednej strony, z drugiej już dróżka jest zawiana. Próbujemy więc na nowo. Nic z tego.
Pot mi cieknie strużką po plecach, a końca, ba, nawet chyba początku roboty nie widać. W końcu dziadek daje za wygraną. “Wojtas! Idziemy do domu, nie ma co, musi przestać sypać, ale na to, póki co się nie zanosi”. Tymczasem zaczyna wstawać styczniowy świt. Widać niebo zasnute niskimi, burymi chmurami, z których bez przerwy sypie gęsty śnieg. Gnany silnym wiatrem pada poziomo a nie pionowo. Śnieżyca jest piękna w swojej grozie. Chwilkę zastanawiam się, jak ludzie dojadą do pracy (w tamtych latach nie było wolnych sobót). Samochód był rarytasem dostępnym jedynie dla bardzo nielicznych. A PKS i PKP często kursowały według własnego, niedostępnego dla pasażerów rozkładu jazdy i to w warunkach, w miarę normalnych, a dzisiaj…
Głos babci wołającej na śniadanie przywołuje mnie do rzeczywistości. Szybko pochłaniamy nasze porcje owsianki oraz kanapki ze świeżutkiego chleba z szynką swojej roboty. Ech, dzisiaj takich specjałów już nie ma. Kawa z mlekiem uzupełnia śniadanie. I… Musimy dalej pomagać w pracach domowych. Jest sobota, a więc jak zwykle dom jest sprzątany na wyjściowo przed niedzielą. Przynoszę na raty podwójną porcję wody. Śnieżyca ani na chwilę nie ustaje. Myślałem, że ze względu na pogodę, upiecze się chociaż trzepanie chodników. A gdzie tam. Te porządki są wpisane od lat w rytm życia w kresowym miasteczku i żadna tam zamieć tego nie zmieni.
Zwijamy więc chodniki i razem z bratem próbujemy porozwieszać je na płocie, który zastępował trzepak. No fajnie, tylko śniegu nawiało już tyle, że tego płotu prawie nie widać. Jakoś tam radzimy sobie. Odkładamy póki co chodniki, teraz trzeba posprzątać nasz pokój. Nie, tego nie będę opisywał. Każdy z nas przeżywał tą traumę niejednokrotnie i nie ma co się rozwodzić nad tym tematem. Wreszcie porządki skończone. Kolejny kurs po wodę i czas na obiad.
Jest jeszcze wcześnie. Idziemy więc do sąsiadów. Przy planszówkach, przerywanymi partyjkami tysiąca szybko minęło nam popołudnie. Wracamy do domu. Czas na kolację. Babcia grzeje wodę na wieczorną kąpiel. W sobotę było takie generalne szorowanie. Teraz te czasy wydają się wręcz jakimś wspomnieniem rodem z epoki Króla Ćwieczka. Ale nie, rzecz dzieje się w XX wieku w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Dla przypomnienia – w domu nie było bieżącej wody ani toalety. I czas spać, bo rano, nieubłaganie o 6 będzie pobudka. I tak ona następuje. Wszystko powtarza się jak co rano. Lecę do studni po wodę. Chociaż raczej właściwym określeniem byłoby – brnę po pas w śniegu. Na szczęście śnieg przestał sypać. Szybka toaleta, pierwsze śniadanie, czyli zupa mleczna z pajdą chleba z dżemem lub wędliną, kawa z mlekiem i czas na wymarsz do Kościoła. Jak wspominałem, od tego odwołania nie było. Jako, że była to niedziela, umówiliśmy się z rówieśnikami na mecz hokeja na lodzie. Ale najpierw trzeba było odśnieżyć podwórko i chodnik.
Od takiej pracy niedziela nie zwalnia. Tym razem praca idzie nam bardzo sprawnie. W niedzielę przysługuje drugie śniadanie. Dostajemy porcję „swojskiej” kiełbasy z musztardą. Dzisiaj ciężko kupić takie specjały. I czas na spotkanie hokejowe. Mecze hokeja odbywały się na zamarzniętej na kość rzece. Brakowało nam tylko drobiazgów, czyli łyżew, krążka i kijów hokejowych. Ale kto by się przejmował drobiazgami. Kijów dostarczały w dowolnej ilości nadbrzeżne krzaki łoziny. Krążek zastępowała puszka po konserwie, zwana tutaj „manerką”, obciążona kamieniem. A łyżwy? Graliśmy po prostu bez nich. Można się domyślać, ile to kontuzji wynosiliśmy z takiego meczu.
Najgorzej było, jak ktoś został zbyt mocno potraktowany w walce o krążek. Bywało, że takie zajście kończyło się ogólną bijatyką. Wtedy mecz hokejowy zamieniał się w … mecz bokserski. Pamiętam, że świętą regułą takich „meczy” było to, że nasze kije bezwzględnie trzeba było odrzucić i w ruch szły pięści, dopóki ktoś dorosły nie przywołał nas do porządku. Troszkę zatrzymam się nad tym problemem. Dzisiaj z perspektywy kilkudziesięciu lat, takie rzeczy wydają mi się niemożliwe. A jednak. Te bijatyki były wpisane w folklor Kresów, jak powiedzmy sztormy na Bałtyku.
Jeszcze, o ile chyba można wybaczyć takie zachowanie nastolatkom, to bardzo często, za ręczne wykładanie swoich racji brali się dorośli, w szczególności po kilku głębszych. Bywało, że takie „dyskusje” kończyły się bardzo źle, nawet tragicznie. Dość powiedzieć, że niejedna osoba trafiała za udział w „dyskusji” do więzienia. No niestety i takie bywa życie. Na ten temat jeszcze zresztą będę pisał.
Niedziela dobiegała końca, a wraz z nią, przerwa świąteczno – noworoczna w nauce szkolnej. Nadchodził poniedziałek i powrót do szkoły. Kiedy porównuję dzisiaj poziom szkoły na Kresach i wrocławskiej… cóż. Niby ten program był identyczny, nawet w całym kraju obowiązywały te same podręczniki, ale jednak. Wymagania nauczycieli były różne. Zresztą podejrzewam, że działo się tak nawet w obrębie jednego miasta. Nie będę się rozwodził nad tematem ulubionej przez nas wszystkich szkoły podstawowej. Każdy przeżywał tą traumę na swój sposób.
Wspomnę tylko o nauczycielu matematyki. Pan Andrzej, profesor bardzo wymagający. Trzymający nas króciutko. Wiecznie jakiś posępny, chyba nigdy się nie śmiał. Spotkałem Pana Andrzeja wiele lat później już jako dorosły człowiek. Zaprosił mnie do domu, na – jak się to mówiło na Kresach – chleb i sól. Pomimo podeszłego wieku zachował wigor. Wtedy opowiedział mi swoją historię. Nie będę opisywał szczegółów. Ale jest ona tragiczna, jakich niestety było wiele. Pan Andrzej studiował na Uniwersytecie im. Batorego w Wilnie, gdzie zastał go wybuch wojny. Brał udział w obronie Wilna przed sowieckim najeźdźcą. Dostał się do niewoli, później była Armia Andersa, powrót do kraju, i zamiast możliwości ukończenia studiów, kolejne aresztowanie przez Urząd Bezpieczeństwa.
Dwa lata aresztu, bez rozprawy, postawienia jakichkolwiek zarzutów, a na koniec, zwolnienie ze słowami: „No masz szczęście, sprawdziliśmy, nie jesteś szpiegiem”. Mógł zapomnieć o karierze naukowej, o której marzył. Wylądował jako nauczyciel w prowincjonalnej szkole. Tak to władze komunistyczne odwdzięczały się żołnierzom walczącym o niepodległość ojczyzny. Zapytałem się, dlaczego był dla nas taki surowy? Uśmiechnął się tylko i stwierdził, że tak był sam wychowany. Jak to stwierdził, „za moich czasów, jeszcze rodzice i nauczyciele mogli coś młodzieży nakazać, a dzisiaj sam widzisz”.
Zostawmy już szkołę. Każdy z nas jakoś ją tam przecież przeżył, czyli nie była ona taka straszna. Trwał styczeń i na ogół trzymała tęga zima. Mrozy sięgały -25 stopni, a zdarzyły się noce z trzydziestostopniowym mrozem. Dochodziła połowa stycznia i zaczynaliśmy obserwować jakieś krzątanie wokół cerkwi. Gwoli wyjaśnienia, mieszkało i na pewno mieszka do dzisiaj na naszych Kresach dużo ludzi wyznania prawosławnego. Wiedzieliśmy, że zbliża się bardzo uroczyście, obchodzone w Kościele Obrządku Wschodniego w dniu 19 stycznia Święto Chrztu Pańskiego, zwane również Świętem Jordanu.
Kiedy pozwalały na to warunki atmosferyczne (a na ogół tak było), szykowano miejsce na nabożeństwo nad rzeką (musiała wystarczyć za Jordan). Wycinano w rzece przeręblę w kształcie krzyża. W cerkwi odbywała się Liturgia, po której, nad rzekę, wyruszała uroczysta procesja. Ksiądz prowadzący uroczystość zanurzał trzykrotnie w wodzie Krzyż, co miało symbolizować wierność i oczyszczenie, natomiast zanurzenie świecy – Trójcę Przenajświętszą, która miała objawić się po raz pierwszy w czasie Chrztu Pańskiego.
Po zakończonej uroczystości wierni nabierali wody i zabierali ją do domu, gdzie służyła ona do różnych praktyk religijnych. Podobno teraz te procesje już się nie odbywają. Rzadko warunki pozwalają na odprawienie nabożeństwa nad zamarzniętą rzeką. Księża ograniczają się do odprawienia nabożeństwa na zewnątrz cerkwi, a krzyż i świecę zanurza się w przygotowanym wcześniej zbiorniku. Rozmawiałem ze starszymi ludźmi wyznania prawosławnego. Opowiadali jak to święto wyglądało dawniej.
W wigilię Chrztu Pańskiego obowiązywał post. Wieczorem wierni dzielili się przy wieczerzy przaśnym chlebem – prosforą (jest to chleb płaski niefermentowany), w ten dzień, należało również powstrzymać się od wszelkich prac gospodarskich, o ile nie były one niezbędne. Procesja była naprawdę wielką uroczystością, tak jak i modlitwy nad rzeką. Zabieranej po poświęceniu wodzie przypisywano magiczne właściwości. Możliwość uzdrawiania chorych, odczyniania czarów i uroków. Dzisiaj te słowa brzmią co najmniej dziwnie. Większość uzna takie wierzenia za zabobon i tyle. Cóż, ludzie mieli swoją wiarę, a ona jest zdolna przenosić góry, a teraz, czy ta wiara jeszcze istnieje?
Niedługo po wspomnianym święcie przychodziła najbardziej ulubiona przez nas część zimy. Zapewne wiecie, co mam na myśli, dokładnie tak – ferie zimowe. Całe dwa tygodnie wolne od szkolnej udręki, ale nie od obowiązków domowych. Z tego nie zwalniały żadne okoliczności, no może z wyjątkiem choroby. Obowiązki obowiązkami, ale cieszyły nas coraz dłuższe dni zwiastujące nadejście wiosny.
Był luty, ale mrozy trzymały trzaskające, chociaż oczywiście bywały każdej zimy i okresy odwilży. W końcu nawet nasze Kresy Wschodnie to nie Syberia. Co więc robiliśmy? Jak wspomniałem, nadeszły ferie. Zimą, oprócz wspomnianych wypraw po wodę i opał, odśnieżania oraz zakupów nie mieliśmy wiele do roboty. Rozrabialiśmy więc na potęgę, robiąc akurat to co było przez dorosłych zakazane. Wizyty na strychu domu. Tam odkrywaliśmy całą masę skarbów.
Jakieś znoszone ubrania, zakurzone książki inne graty, odkładane „bo mogą się przydać”. Grzebaliśmy w tych rupieciach, dopóki ktoś nas nie pogonił. Nawet nie chodziło może i o te „skarby” ale o bałagan i oczywiście hałas. Przegląd skarbów miał i swoje dobre strony. Znalazłem sporo ciekawych książek, które później czytałem. Ciekawostką było „odkrycie” świadectwa szkolnego dziadka, które gdzieś omyłkowo wyniósł na strych z innymi papierami. Ciekawie nazywały się niektóre przedmioty np. „ćwiczenia cielesne”. To chyba współczesny w-f ? „Ogródki botaniczne”, może to dzisiejsza „zielona szkoła”? Zapytałem się dziadka, dlaczego tylko ocena dostateczna, czyli trójka?
Dziadek stwierdził, że nie chciało mu się pielić ogródka to jedna sprawa, a drugą jest to, że ta ocena dostateczna miała „za jego czasów” zupełnie inną wymowę niż dzisiaj. Dostatecznie to znaczyło rzeczywiście dostatecznie, a dzisiaj… Czy tak jest rzeczywiście, nie podejmuję się tego oceniać. Inną, ulubioną zabawą było zakraść się do stodoły i skakać z powały na siano. Z tym, że taki zwykły skok nie liczył się. Trzeba było skoczyć w ten sposób, aby trafić na sam brzeg ułożonej sterty i „zjechać” na klepisko. Najmniejszy błąd mógł się skończyć upadkiem z dobrych kilku metrów na klepisko i ciężką kontuzją. No jakoś się nam udało.
Kończyło się tylko na brutalnym przerwaniu zabawy przez kogoś z dorosłych i poleceniem natychmiastowego uporządkowania, porozrzucanego przez nas siana. Wspomnę jeszcze tylko o tradycyjnych zabawach na śniegu. Czasami przechodziliśmy przez zamarzniętą rzekę na łące, budowaliśmy ze śniegu coś w rodzaju fortecy. Jedna ekipa twierdzy broniła, druga zdobywała. Oczywiście wcielaliśmy się w rolę dzielnych rycerzy zdobywających gród. Miecze zastępowały gałęzie nadrzecznej łoziny. Bombardy i kule zastępowały śnieżki. W każdym razie, zabawa była przednia. Kiedy już wszyscy okryli się dostatecznie rycerską chwałą, liczyliśmy poległych, opatrywaliśmy rannych, ustalaliśmy termin następnej, nieuniknionej bitwy i często przemoczeni rozchodziliśmy się do domów.
W zasadzie te dni płynęły do siebie podobnie i tutaj można by zakończyć opis zimy, ale opiszę jeszcze jedno zdarzenie, które było dla mnie ciekawym przeżyciem. Miałem wtedy chyba 14 lat, były akurat ferie. Do dziadka zaszedł leśniczy. Coś tam zgadało się o drzewie na opał, a leśniczy powiedział krótko: „akurat tniemy starodrzew to gałęziówki możesz kupić ile chcesz. Przychodź jutro do biura, wystawię asygnatę i zabieraj drzewo”. Dziadek nie bardzo chciał mnie zabrać, bo to niebezpieczne, w końcu to wyrąb lasu, a nie zabawa, ale jakoś tam dał się w końcu przekonać. Jak wspomniałem, była to wyjątkowa wyprawa. Zimą dla nas wycieczki do lasu były zakazane. Bo to:
– pożrą was wilki (raczej mało prawdopodobne);
– napadną was (nie wiem kto – jak wyżej);
– pobłądzicie w tym śniegu – bardziej prawdopodobne. Wierzcie, zimą pod śniegiem, wygląd lasu bardzo się zmienia;
– możecie potopić się w oparzeliskach – to akurat było jak najbardziej realne zagrożenie. Zawalone śniegiem bagno było często niewidoczne, a na pewno nie zamarzało nawet w największe mrozy. Wejście w nie mogło skończyć się tragicznie.
No, ale dość a tych czyhających zewsząd zagrożeniach. Z wrażenia nie mogłem usnąć w nocy. Jakże rano byłem zawiedziony, kiedy dowiedziałem się, że niezbędny jest jeszcze co najmniej jeden dzień zwłoki. Jak to? Przecież to miała być wspaniała wyprawa w nieznane, a tutaj każą czekać?! Dziadek jednak szybko sprowadził mnie z obłoków na ziemię. „Dzieciaku, spokojnie, trzeba przecież najpierw za drzewo zapłacić, później załatwić transport. Jak chcesz je dostarczyć do domu? Na plecach?” A ja byłem przekonany, że pójdziemy skoro świt piechotą, będziemy szykować drzewo, a formalności załatwi się później. Dziadek uciął te moje fantazje, wiedziałem że wszelka dyskusja jest tutaj na nic i może skończyć się cofnięciem zgody na wyjazd do lasu.
Pozostawało uzbroić się w cierpliwość. Sprawa nie była wcale taka prosta. Przede wszystkim sam dojazd przez zaśnieżone drogi nie był łatwy, ale udało się nam dogadać z drwalami dojeżdżającymi do pracy. Z miejsca zbiórki, zabierał ich traktor ciągnący przyczepkę, także jedno było załatwione. Tylko czym przywieźć drzewo? To też dało się załatwić. Jakoś tam leśniczy przekonał traktorzystę na dodatkowy kurs, najpierw do miasteczka po przyczepy (pożyczone u sąsiada), a później kurs z drzewem. Czyli doczekałem się. Rano dziadek zarządził pobudkę już o godzinie czwartej. Wiadomo, kurs po wodę, po opał, śniadanie, a o szóstej, musieliśmy być już na zbiórce.
Byłem trochę zdziwiony, że nie zabieramy ze sobą piły ani siekiery. Dziadek mnie uspokoił, że drzewo będzie właściwie przygotowane, a w razie czego, narzędzia pożyczymy od drwali. Po śniadaniu, zaopatrzeni w termos z gorącą herbatą i kanapki, maszerujemy przez zaśnieżone ulice miasteczka na miejsce zbiórki. Nawet odeszła mnie chęć na sen. Zresztą, pomimo bardzo wczesnej pory, miasteczko budzi się do życia. Ktoś idzie z wodą, sąsiad spieszy się na PKS, żeby dojechać do pracy. Inny sąsiad, klnąc pod nosem, czyści schody i podejście do domu ze śniegu. Ot kresowa codzienność.
Po kwadransie docieramy na miejsce zbiórki, gdzie czeka już brygada drwali, a i na transport nie czekamy długo. Podjeżdża traktor z przyczepą przystosowaną do przewozu ludzi. Wsiadamy i jazda do roboty. Kiedy opuściło mnie zrozumiałe zdenerwowanie, zasypuję drwali lawiną pytań, typu gdzie jedziemy? Jak wygląda las? I w ogóle, że to taka robota, ale ponieważ nieodmiennie słyszę „zaraz zobaczysz”, to szybko dałem spokój. Wyjeżdżamy wkrótce z miasteczka. Pomału wstaje zimowy świt. Jest już połowa lutego i dzień jest znacząco dłuższy, niż w grudniu czy styczniu. Po kilku kilometrach jazdy szosą skręcamy w polną drogę prowadzącą do lasu, ale póki co, jedziemy przez pola. W świetle wschodzącego słońca, obserwuję zaśnieżoną okolicę.
Niby znam tutaj każdy kamień, ale niejako, odkrywam okolicę na nowo. Obserwuję, wydającą mi się, że bezkresną, śnieżną biel. Od razu wyobraźnia podsuwa mi obraz, że nie jedziemy po żadne drzewo, tylko na wyprawę polarną gdzieś na dalekiej Północy. Nie zdążyłem sobie za dużo powyobrażać, kiedy dojechaliśmy do lasu i na „przodek”. Wysiadamy na polanie. Mróz trzyma. Kilkunastostopniowy. Leśniczy szybko rozdziela pracę, a mi przypada dodatkowa fucha. Kurs z powrotem do miasteczka z traktorzystą po przyczepy. Wolałbym przypatrzeć się pracy, ale dziadek ucina te moje wymówki krótkim: „jeszcze zdążysz się napatrzeć”. Jedziemy więc z powrotem.
Staram się pogonić Janka, bo tak ma na imię kierowca ciągnika. Tym razem słyszę, że „traktor to nie wyścigówka” to po pierwsze, a po drugie „wiedz, że w niebie jest specjalna autostrada dla tych co się bardzo spieszyli i lepiej to sobie zapamiętaj, jeśli nie chcesz tam przedwcześnie się znaleźć”. Janek, widząc moją skwaszoną minę, nieco mnie pociesza, powtarzając słowa dziadka: „jeszcze się zdążysz przyjrzeć tej robocie, ale zapamiętaj jedno. Dla ciebie to jest może i jakaś przygoda, coś nowego, a dla tych ludzi, to nie jest żadna przygoda, tylko ciężka, codzienna praca. Nie dziw się więc ich czasami szorstkiemu obejściu, czy może niezbyt grzecznym odzywkom”. Dojeżdżamy nareszcie.
Szybko pomagam Jankowi podpiąć przyczepy, kontrolujemy, czy działają bez zarzutu światła stopu i kierunkowskazy i jazda z powrotem do lasu. Rzekłbym, nareszcie. Kiedy przyjeżdżamy z powrotem jest już około dziewiątej, a przed nami jeszcze do wykonania cała praca. Drzewo jest wprawdzie już zgromadzone w jednym miejscu, ale trzeba je „posortować”, czasami docinać. Chodzi po prostu o to, żeby maksymalnie wykorzystać pojemność przyczep.
Szybko ładujemy jedną, z drugą jest o tyle problemu, że trzeba docinać konary na wymiar. W międzyczasie wybiło południe i dziadek zarządził przerwę na śniadanie. Zajadam ze smakiem chleb z kiełbasą popijając herbatą z termosu. W pewnym momencie podszedł do nas leśniczy, wdał się w pogadankę z dziadkiem, a mnie zupełnie zaskoczył pytaniem, czy chcę zobaczyć pracę drwali z bliska? Pytanie było raczej retoryczne, wiadomo, koniecznie chciałem ją zobaczyć.
Wobec tego leśniczy oświadczył: „biorę ciebie „na smycz”. Pamiętaj, ani kroku ode mnie. Ścinka starodrzewu to nie zbieranie kwiatów w ogródku”. Ruszamy więc na „przodek” znajdujący się dwieście metrów od nas. Zauważyłem ścięte, ogromne sosny i zrobiło mi się strasznie żal tych drzew. Przecież one rosły tutaj dobre sto lat, a teraz patrzyłem na ich koniec. Leśniczy jakby coś wyczuł. Spojrzał na mnie uważnie i zapytał. „Co młody, żal ci drzew”? I to bardzo – odpowiedziałem.
To, co rzekł mi leśniczy, zaskoczyło mnie całkowicie. „To dobrze, to bardzo dobrze” powiedział i zamyślił się jakoś. „Widzisz, tak to już jest. Ktoś kiedyś ten las posadził, teraz my z niego korzystamy. Kiedy tylko posprzątamy to karczowisko to posadzimy tutaj młodnik i nasze wnuki, może prawnuki, skorzystają z tego lasu. No nie martw się”. Tutaj leśniczy po męsku klepnął mnie w plecy.
„Chodź, pokażę Ci, jak pracują drwale i zobaczymy czy umiałbyś ściąć drzewo”. Wzruszyłem ramionami. A cóż to byłby za problem? „Tak ci się tylko zdaje”. Podeszliśmy do potężnej sosny. „No to młody, opowiadaj, jakbyś to drzewo ściął?” Coś mi mówił, że najpierw trzeba pokombinować, na którą stronę ono może polecieć. „No dobrze, a dalej?” Wzruszyłem ramionami. Biorę piłę i tnę powiedziałem. Leśniczy i drwale wybuchli śmiechem. „To młody, właśnie miałeś piłę”. Zdziwiłem się. Jak to? „A pomyśl chwilkę. Nie ciąłeś nigdy drzewa na podwórku? To to samo, tylko troszkę inna skala”.
Nagle zrozumiałem, że przecież cięte z jednej strony drzewo, w pewnym momencie przechyli się i zakleszczy ostrze piły. Cóż więc? Tego to nie wiedziałem. Za chwilę drwal udzielił mi lekcji praktycznej. Zrobił od strony, na którą miała polecieć sosna, wcięcie w kształcie klina, za chwilę drugie z drugiej strony. Kazał mi stać blisko niego, włożył wycięty klin w szczelinę. Kilka uderzeń siekierą, trzask i potężne drzewo poleciało na ziemię.
„No dość tych lekcji, uciekaj do dziadka, bo macie jeszcze sporo roboty, a robi się późno. A i przypomnij się na wiosnę, jak będziesz chciał, to pomożesz w sadzeniu młodnika”. Bardzo chciałem, ale wszystko w swoim czasie. W biegu dojadłem kanapki. Szybko popiłem przestudzoną herbatą i do roboty. Ładowaliśmy drugą przyczepę. Starałem się brać co grubsze konary i upychać drobnicę. W miarę szybko, praca jest skończona. Dziadek posłał mnie do leśniczego. Przyszedł, pooglądał. „No Zygmunt (to do dziadka), chyba jest troszkę więcej, niż opłacone, ale niech ci będzie”. Podpisał dokumenty. I w drogę. Pojechałem szybko z Jankiem na podwórko. Musieliśmy zrzucić drzewo, oddać przyczepy sąsiadowi i gonić po robotników do lasu.
Janek zaproponował, że jak chcę to mogę z nim jechać. Dwa razy nie trzeba było mi tego powtarzać. Zagadałem się trochę z Jankiem. Dlaczego ci ludzie w lesie tak się spieszą, często lekceważą nawet bezpieczeństwo. Chłop westchnął głęboko. „Młody, dla tych ludzi las to źródło zarobku. Oni mają – jak większość z nas na utrzymaniu rodziny i przynajmniej w czasie pracy, nie mają możliwości podziwiania okazów drzew.
Dla nich to kubiki, metry przestrzenne, przeliczane na zarobek. Widzisz, górnik, kiedy wydobywa węgiel też nie myśli, że ten węgiel powstał ileś tam milionów lat temu na skutek jakichś tam procesów fizycznych i chemicznych. Musi go ileś tam ton wykopać żeby zarobić. Młody, przyjdzie czas to zrozumiesz, a teraz ucz się i pamiętaj – to czego się nauczysz to jest twoje. Tego nie zabierze ci już nikt. A kiedyś jeszcze pogadamy bo widzę, że rezolutny z ciebie młodzieniec”.
Przyjechaliśmy na polanę. Było już około trzeciej i zimowy dzień, jakże pełny wrażeń dobiegał końca. Podczepiliśmy z powrotem przyczepę i w drogę do miasteczka. Tym razem brygada była bardziej rozmowna. Może dlatego, że ciężki dzień pracy dobiegł końca. Urosłem chyba z pięć centymetrów jak pochwalił mnie leśniczy do spółki z drwalami. „Młody jeszcze chłopak, ale i silny i nie głupi. Pilnujcie go, a będziecie mieć z niego pociechę”. Silny kurczę? Przecież ja rąk nie czułem. Nie głupi? Słyszałem coś zupełnie innego, szczególnie jak oberwałem pałę w budzie, no nic.
Na ten dzień przygoda z lasem dobiegła końca. Jeszcze kurs po wodę do studni, kolacja, wieczorna toaleta i spać. Bo od rana trzeba było ciąć i rąbać drzewo, a później je układać. Pomimo zmęczenia, tej nocy bardzo długo nie mogłem usnąć. Owszem, do lasu chodziliśmy od dziecka, ale po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że las to nie tylko drzewa, grzyby czy jagody, tylko skomplikowany ekosystem (wtedy jeszcze nie znałem tego słowa), a naruszanie jego może prowadzić do katastrofy.
Chyba umownie mogę przyjąć, że od tego dnia, zaczęła się moja fascynacja lasem. Zacząłem czytać na ten temat literaturę, bywałem częstym gościem u leśniczego, ale wiedziałem, że żadne, choćby najlepsze książki, żadne wykłady nie zastąpią praktyki. Na początku były to krótkie, kilkugodzinne wycieczki, później całodniowe, ale z czasem potrafiłem zniknąć w Puszczy i na 2-3 dni. Ale w tym miejscu, na razie skończę ten wątek. Będę jeszcze do niego wracał.
Tutaj jeszcze tylko jedna uwaga. Ludzie byli mocno zdziwieni moim zachowaniem. O ile pójście do knajpy, czy na wiejską zabawę było normą to spacer po Puszczy, ot tak sobie, bez wyraźnego celu, budził niemałe zaskoczenie wśród miejscowych. Wyjście, jak tutaj mówiono „po grzyby, po jagody, po coś tam jest ok.”, ale spacer i to bardzo długi? Dziwne jakieś. No, ale z drugiej strony, też nikt mi nie czynił jakichś wymówek, wręcz przeciwnie, często ktoś za sąsiadów zagaił na temat tego, co tam upolowałeś w tej kniei?
Ale – jak wspominałem – będę do wątku Puszczy wracał jeszcze wielokrotnie. Tymczasem dobiegł końca krótki luty i rozpoczął się marzec. Dni były już dość długie, a i słońce mocno operowało. Śnieg ginął w oczach, a mróz przypominał o sobie już jedynie nocami. Za to często rano mieliśmy lodowisko. Co dzień odtajało to, co nocą przymarzło i trzeba było, wychodząc świtem z domu, bardzo uważać. Zresztą na początku marca śnieg topniał, a my z utęsknieniem patrzyliśmy na szafy, z tą myślą, kiedy nareszcie schowamy grube zimowe ubrania na te przynajmniej pół roku.
Chwilami jeszcze zima przypominała o sobie. Zdarzały się dni tak pochmurne, że nawet w południe było niemal ciemno. A dodatkowo sypał bardzo gęsty, mokry śnieg, szybko przykrywając wszystko puchową pierzyną. Korzystając z okazji, czasami udawało się nam przeprowadzić ostatnią bitwę na śnieżki, ulepić ostatniego bałwana, bo kiedy tylko wiatr odegnał ciemne chmurzyska, słońce raz dwa przypominało, że wnet zacznie rządzić wiosna. Ale o tym już w części drugiej.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Witajcie Towarzyszu:)
Bardzo Wam dziękuję w imieniu Partii za umieszczenie tego materiału na Twoim blogu. Oczywiście ciąg dalszy nastąpi.
Pozdrawiam serdecznie:)
Cześć Wojtek. 😉
To ja dziękuję za trud pisania i podzielenie się opowiadaniem. Zapunktowałem u Partii i to u samego, Pierwszego Sekretarza. 😉
Paweł:)
Jeszcze jedno. Bardzo dziękuję Ci za te kilka zdań wstępu. Niby krótki ale jakże prawdziwy. Nie mieliśmy iluś tam kanałów na TV, komputerów, gierek, smart czegoś tam, czat romów (cokolwiek to znaczy), ale mieliśmy Kolegów i Koleżanki. Nie musieliśmy pisać niemal podań z prośbą o zgodę na wizytę Etc. Zresztą będzie na ten temat jeszcze szerzej:)
Dzięki raz jeszcze:)
Pozdrawiam serdecznie
Nie ma za co. To ja dziękuję Ci Wojtek za świetną treść. Bardzo cenię sobie taki materiał i cierpliwie czekam na następne opowiadania.
Serdecznie pozdrawiam. 😉